To było w
Lizbonie, kilka lat temu. Ta szkatułka, w sposób nieprzewidziany wyskoczyła
pewnego słonecznego poranka przy okazji rozmowy z nieznajomym starszym
dżentelmenem, z którym siedziałam przy stoliku kawiarni Botanico.
Poznaliśmy
się chwilę wcześniej, w sposób dość przypadkowy - przyszłam mu z pomocą
odsprzedając żeton telefoniczny, prawie rozczulona jego całkowitym, infantylnym
zagubieniem i pewnymi spojrzeniami - raz ironicznymi, raz wyrażającymi
bezsilność - w których manifestował się swoisty rodzaj nieprzystosowania do
świata. Po czym, on zechciał się przedstawić i podziękować mi zapraszając na
herbatę. Jego grzeczność i moja ciekawość kazały mi przyjąć zaproszenie.
Nazywał się Sidonio do Amaral. Dowiedziałam się, że był ekspertem od starożytnych
języków bliskowschodnich, znawcą nauk ezoterycznych i astrologii, jak również -
to zrozumiałam później - pitagoryjczykiem i różokrzyżowcem.
O szkatułce
napomknął mówiąc o parku, do którego zaprowadził mnie by zademonstrować pewien
szczególny symboliczny aspekt - jakby jego sekretną funkcją miało być
ujawnianie reguł, które pozwolą osiągnąć znajomość innych reguł, pozwalających
zrozumieć zasady tajemnego porządku naturalnego, kierującego się prawami
harmonii i piękna ważnymi tak dla nieba, jak i dla ziemi. Tak więc ogród
stanowił egzemplifikację, metaforę odtworzoną z kolei w jakimś równaniu, w
jakimś astrolabium lub w jakiejś szkatułce katoptrycznej.
O istnieniu
tej ostatniej przeczytałam już kiedyś. Wymyślił ją Johanes Zan - kanonik z
Erfurtu i opisał jej działanie w traktacie Oculus
Artificialis wydanym w 1685 roku. Jego szkatułka była prototypem tych
przedmiotów, które poczynając od tamtego momentu, tak bardzo i przez długie
lata bawiły królów całej Europy. Meble i pudła magiczne w których tym, co
patrzyli do środka poprzez specjalne okienka, ukazywały się niesamowite widoki
cudownych ogrodów, miast i baśniowych skarbów. Niestety poza kilkoma
ilustracjami nie udało mi się ani w Niemczech, ani w Holandii, ani nawet w
Paryżu zdobyć żadnych konkretnych informacji dotyczących tego genialnego
wynalazku kanonika Zana. Byłam zaskoczona, kiedy dowiedziałam się, że szkatułka
znajduje się właśnie w Lizbonie. W domu markiza Do Amaral. Nie omieszkałam
sprowokować zaproszenia.
Poszłam
odwiedzić go chyba po dwóch dniach. Wchodząc do jego mieszkania od razu
zwróciłam uwagę na mnogość małych form - jak gdyby rzeźb zagnieżdżonych między
sprzętami domowymi, między przedmiotami użytkowymi i ozdobnymi, na meblach oraz na posadzce. Były to
fragmenty roślin lub minerałów - można powiedzieć - wybrane w oparciu o ich
właściwości, na przykład: połysk, blask lub chropowatość powierzchni i ułożone
zgodnie z jakimś kryterium, które kazało mi myśleć o jakimś skomplikowanym
wyliczeniu pozwalającym wykreślić mapę, kto wie jakiego zakątka wszechświata.
Mieszkanie
było jak gdyby hermetycznym laboratorium symulacji, makietą kosmiczną,
planetarium. Dowiedziałam się od pana domu, że to dziwne przedstawienie jest
systemem znaków i punktów odniesienia, alfabetem rytualnym, którym można się
posłużyć, by odczytać reguły rządzące obrotami ciał niebieskich i zmianami pór
roku, zrozumieć wpływ niebios na kaprysy pogody lub na oddech ziemi, a nawet -
zmierzyć siłę oddziaływania księżyca na wodę w studni albo na łzę płynącą po
policzku dziecka.
Natomiast
pokój, w którym przechowywana była szkatułka katoptryczna był prawie pusty.
Tylko pośrodku, niska kolumienka z czarnego marmuru podtrzymywała pewien
przedmiot umieszczony na obrotowym, drewnianym blacie wokół którego stało sześć
jednakowych krzeseł. Przedmiot był sześciobocznym pudełkiem wykonanym z
rzadkiego korzenia, a jego ścianki zastępowały matowe szybki. Pokrywa,
zamontowana na ozdobnym sworzniu i wyposażona w sześć wizjerów rozmieszczonych symetrycznie, była
lekko uniesiona i unieruchomiona, tak więc nie uczestniczyła w obrotach
drewnianego talerza. Spektakl rozgrywający się we wnętrzu mogło oglądać
jednocześnie sześć osób. Patrząc poprzez wizjer każda z nich obserwowała to, co
szkatułka prezentowała w swoich sześciu przegródkach, obracając się. Do Amaral
wskazał mi jedno z krzeseł i również ja zabrałam się do oglądania.
Patrzyłam
jak przesuwają się, wyolbrzymione dzięki grze luster, które nadawały głębię
obrazom i powiększały tak, że każda z przegródek wydawała się być wielka jak samo
pudełko, fantastyczne obrazy namalowane na szklanych ściankach, przez które
sączyło się miękkie światło pokoju. Bajkowe pejzaże i ogrody świecące oczkami
małych akwenów i iskrzące się od wielobarwnych klombów zaprojektowanych według
zasad najwyższej perfekcji geometrycznej. Stawy i jeziorka przybrały formy
kanciaste i owalne, i niczym drogocenne kamienie były obwiedzione girlandami
bukszpanu misternie wyprofilowanego; alejki, ścieżki, drzewne tunele i rozległe
trawniki harmonizowały ze sobą jak elementy architektoniczne. W roślinności,
precyzyjna ręka ogrodnika wyrzeźbiła łuki, stożki, piramidy i kule, ozdabiając
pnie tak, że wydawały się być marmurowymi cokołami pomników. Umysł wynalazcy
zamknął w szkatułce bogactwo natury zgodnie z kryterium jej naturalnej
abstrakcyjności i nadał jej metodologię euklidejską. Nic tutaj nie zostało
pozostawione kaprysom wiatru albo roztargnieniu stwórcy. Żaden kwiat, żaden
liść, żadne źdźbło trawy. Motywy roślinne przeplatały się w geometrycznym
porządku ze ścieżkami wysypanymi białym, drobnym żwirem, te przecinając się
wykreślał linie i krzywizny zielonych pól nadając im kontury. Wydawało się
również, że i woda, i chmury płynęły w tempie wykalkulowanym...
Do Amaral,
tuż przed moim wyjściem, na pamiątkę naszego spotkania podarował mi pewien
prezent: manuskrypt przekładu z aramejskiego, historii już prawie całkiem
zapomnianej. Była to historia genezy Zodiaku przekazywana z pokolenia na
pokolenie jako antyczna legenda chaldejska o Zodzie, podróżniku:
„Zod przebywał na piechotę wielkie odległości. W każdym
miejscu, do jakiego dotarł umiał rozszyfrować pozycję w jakiej się znajduje
względem ziemi i nieba, obserwując znaki, które pojawiały się na jego drodze. I
tak, ucieczka skorpiona w stronę rozłamu skalnego wyznaczała mu odległość jaka
dzieliła go od pustyni, a podwójna tęcza wskazywała brzeg wodopoju, do którego
zbliżyło się stado dzikiej zwierzyny by ugasić pragnienie. Dwa bliźniaki,
synowie pastora, gestem jakim pokazywali ryby niesione w koszu, dawali do
zrozumienia, że lew po drugiej stronie rzeki oddalił się o pół obrotu księżyca
od doliny węża. A wianek ślicznej panny chcącej napełnić dzbany przy
strumieniu, oznajmił mu bliskość szlaku prowadzącego karawany aż do dwunastu
wież, z których łucznicy strzegli bram miasta Ur.
Pewnej nocy jednak, siedząc przy ognisku Beduinów
wędrowców, którzy opowiadali o jarmarkach z namiotami wypełnionymi zamorskim
zielem, dywanami i grzebieniami z kości oraz o osadach, gdzie waży się daktyle
i sól, i gdzie miesza się pastę z miodu i liści przynoszących zapomnienie, Zod
został zauroczony przez kryształową kulę, która wieńczyła pierścień tego, co
był wodzem tamtych ludzi. Podróżnik zaczął się przyglądać klejnotowi i
dostrzegł, że była to kropla białej żywicy, przezroczysta jak łza.
Wpatrując się intensywnie w małą sferę, Zod poczuł nagle,
że jest wciągany w jej środek i wydało mu się, że stał się jej częścią. Znalazł
się we wnętrzu kuli transparentnej, świetlistej i pojął ogrom wszechświata,
który nosił w sobie, w każdej kropli krwi i w każdym kawałku kości. Każda
najmniejsza część jego ciała, teraz wydawała mu się wielka jak system słoneczny
złożony ze światów w ruchu, zamieszkałych przez inne cywilizacje i kierowanych
przez nieznane inteligencje. Światy zamieszkałe przez istoty myślące, złożone z
kolei z jeszcze innych wszechświatów, w których każda najmniejsza cząstka była
jak świat Ziemian.
Później Zod podniósł głowę i spojrzał w niebo. Przez
krystaliczne ścianki, lekko zamglone od powietrza rozgrzanego przez ognisko Beduinów,
wnikały świetlne sygnały energii odległych, sygnały wszystkich księżyców jakie
jego oczy mogły odkryć. Ale dla niego już było jasne, że nieskończona kopuła
przestrzeni wystarczała zaledwie by zapełnić miejsce ziarnka maku, kropli deszczu,
ziarenka piasku porwanego przez wiatr.
Zod odczuł niczym dreszcz pewność, że dotarł, po tylu
niekończących się podróżach, w środek nieskończoności.”
Agnieszka Zakrzewicz, styczeń 1997
Z cyklu "Nigdy nie rozmawiaj z nieznajomymi"
Nessun commento:
Posta un commento
Nota. Solo i membri di questo blog possono postare un commento.